Wszelkie prawa zastrzeżone. Materiały te są ograniczone prawami autorskimi oraz innymi prawami i nie można ich kopiować, publikować i rozprowadzać w żadnej formie bez wiedzy i zgody autora.
Rejs s/y „Generał Zaruski” do Rygi13-29.06.1984
(Po 25 latach wspomina Rafał Czajka)
Do Klubu dotarła wieść, że Kolejowy Klub Żeglarski z Poznania organizuje rejs do Tallina i członkowie KlubuŻeglarskiego Politechniki Poznańskiej też mogą wziąć udział w rejsie.Niecały rok temu zniesiono stan wojenny. Czy wpuszczą tam polski jacht?
Jesteśmy na spotkaniu organizacyjnym. Podobno wszystko na najlepszej drodze. Tylko czy dadzą paszport i przybiją w książeczce żeglarskiej tę słynną czerwoną pieczątkę zezwalającą na pływanie po morzu? Na tydzień przed rejsem, ale dostałem.
Dzisiaj wychodzimy. Jeszcze tylko odprawa paszportowa i celna. Na zdjęciu w paszporcie nie mam brody. Zgolić ją czy nie? Kolega musiał niedawno zrobić to na kei, na sucho ….. bolało i krew się lała. Ryzykuję, nie golę. Udało się – są jeszcze porządni WOPiści na tym świecie. Ale to dopiero początek odprawy. Jacht jest szczegółowo przeszukiwany.Kontrabanda kontrabandą, ale zdajemy sobie sprawę, że materiały związane z „Solidarnością” to nie są rzeczy, które powinny być wywiezione do ZSRR.
Tylko mgła i mgła! Róg mgłowy aż się rozstroił od dmuchania.Wachtowi na oku zmieniają się często, bo albo wysiadają policzki albo płuca.
Od kilku godzin przejaśnia się. Widoczność coraz lepsza. Od północy coś się szybko zbliża.Równolegle do nas, w odległości 0,5 kabla, płynie całkiem spory okręt wojenny ZSRR. Jesteśmy świadomi celu spotkania, ale ponieważ na razie nic się specjalnego nie dzieje, płyniemy dalej.
Wciągnęli jakąś flagę MKS-u, ale nie jest to flaga „L” nakazująca zatrzymanie statku, więc nie reagujemy, chociaż ich intencje są dla nas jasne. Widocznie ich cierpliwość skończyła się wcześniej niż nasza wytrwałość, bo nagle przez głośnik słychać – po rosyjsku – polecenie zatrzymania się, bo jak nie, to „budiem strielac”. Wobec takiego dictum kapitan rezygnuje ze szkolenia z sygnalizacji.
Uruchamiamy silnik, zrzucamy żagle i stajemy w dryfie. Do jachtu podpływa motorówka z oficerami i marynarzami. Wchodzą na pokład, jeden marynarz zostaje w motorówce, drugi na naszym pokładzie przy drabince i cumie, reszta „grupy abordażowej” udaje się z kapitanem do kabiny nawigacyjnej. Próbujemy nawiązać rozmowę z marynarzami. Nic z tego, żadnej reakcji. Sądząc po rysach twarzy jeden z nich pochodzi aż spod mongolskiej granicy. Oficer dowodzący grupą stwierdza, że naruszyliśmy ich wody terytorialne i będą poważne kłopoty. Wyjaśnienia kapitana, że dysponujemy tylko pozycją zliczoną, że jest to przecież żaglowiec, że według naszej pozycji jesteśmy na granicy wód terytorialnych, zdają się na nic. Informacja, że płyniemy na zaproszenie wywołuje zdziwienie.Dokumenty papierowe nie stanowią wystarczającego dowodu. Łączą się z brzegiem i czekamy kilkadziesiąt minut na potwierdzenie z Tallina. W międzyczasie następuje sprawdzanie jachtu. Ze szczególną uwagą zajmują się radarem. Jaki ma zasięg, jakie szczegóły na brzegu na nim widać. Przychodzi potwierdzenie, że płyniemy z wizytą do Tallina na OFICJALNE ZAPROSZENIE.Atmosfera zelżała, już nie jesteśmy podejrzani, może nawet prawie „tawariszczi”. „Dobra, możecie płynąć dalej, ale trzymajcie się poza wodami terytorialnymi ZSRR, bo was znowu zatrzymają”. Na koniec pytają jeszcze „No, gienerał to my znajem szto eta, ale paciemu on zaruski?” To pytanie będzie się często pojawiać w czasie pobytu w Rydze.
Namawiamy kapitana na wspomnienia. Na pokładzie ląduje jedna z „trofiejnych” skrzynek piwa, jakie udało się zorganizować na rejs. Kapitan snuje opowieści z czasów, które są dla nas bardzo odległe. Takie uzupełnienie opowieści ze „Znaczy Kapitana”.
Dobiliśmy do pirsu koło nieczynnego (w remoncie) dworca morskiego w Rydze. Stosowne służby już na nas czekały. Zaczyna się drobiazgowe sprawdzanie paszportów i bagażu. Z brodą znowu się udało!
Widać, że stał tu kiedyś „Siedow”. Farba się znalazła i już każdy zobaczy, że jakiś zaruski generał tu cumował.
Co jakiś czas ktoś podchodzi i pyta, czy nie moglibyśmy go gdzieś schować i wywieźć „na gapę”. Rekordzista przychodził codziennie.
Wizyta w Rydze dobiegła końca. Spotkania z oficjelami na pokładzie i w mieście odbyły się. Obowiązkowe punkty zwiedzania zaliczone – muzeum rewolucji, pomnik Lenina. Do Tallina już nie idziemy. Wiatr nie dopisał i do Rygi szliśmy za długo. Jeszcze tylko odprawa i wychodzimy w morze. Jacht został dokumentnie przeszukany od zęzy do poziomu nadbudówek. Na maszty nie wchodzili. Sprawdzali nawet w buchtach. Szalupę obejrzeli dwa razy.
Zbliżamy się do wyjścia z Zatoki Ryskiej. Morze jakieś trochę rozgniewane. Na nas? Fale dochodzą do 1,5 m.Coś płynie w naszą stronę od strony lądu. Ponton? Jacyś wariaci – przy tej pogodzie?! W pontonie kilka osób i to w marynarskich mundurach… Wchodzą na pokład. Przeszukanie „Zaruskiego” zaczyna się od początku. I też szczegółowo. Już się przyzwyczailiśmy.
Morze mocno rozbujane. Ale kiosk okrętu podwodnego udało nam się dojrzeć. Będzie nam towarzyszył przez kilka godzin. Ponieważ wszystkie okręty kojarzą nam się z jedną banderą robimy zakłady czy podpłyną, żeby przeszukać jacht. Wygranych nie było – wszyscy obstawiali, że przypłyną, a oni odpłynęli.
Z chlebem już całkiem kiepsko. Codziennie suszymy go na pokładzie i czyścimy szczotkami z pleśni. Ale ta jest już w środku. Z bochenka, po okrojeniu, zostaje bułka
Jastarnia. Szkoda, że już koniec. Główny organizator (stoi obok kapitana z lewej) deklaruje, że w przyszłym roku zrobi znowu rejs i uda się ten Tallin zobaczyć …
W środku j.k.ż.w. Karol Zieliński. Autor w pierwszym rzędzie, trzyma koło ratunkowe.
Do kliwra na ochotnika
(Po 30 latach wspomina Jerzy Mainka)
Przed wypłynięciem z Rygi, Zbyszek, który mówił biegle po niemiecku, udał się po prognozę pogody na cumujący za naszą rufą wycieczkowiec z NRD, o łamiącej nie-germanistom język nazwie – Völkernfreundschaft (przyjaźń narodów). Nasze możliwości w tej dziedzinie ograniczały się do prywatnego radia tranzystorowego, na którym usiłowano słuchać komunikatów pogodowych z Warnemünde, ale w Rydze już nie były słyszalne.Otrzymaliśmy profesjonalny wydruk z prognozą na najbliższe dni. Rokowania były pomyślne!Przy okazji dowiedzieliśmy się, że ten statek to dawny Sztokholm, który brał udział w tragicznej katastrofie – zderzeniu z Andrea Dorią.
Wyszliśmy jak zwykle na silniku, ale po przepłynięciu kilku mil wiatr urósł na tyle, że zaczęliśmy stawiać żagle. Powiało tak 4-5B i jacht wreszcie zaczął płynąć w lekkim przechyle, no i zaczął słuchać steru.Całe szczęście, że po ostatnim remoncie zbyt pocieniono stengi i nie można było nosić topsli, bo i te byśmy pewnie postawili z tej radości, że wreszcie wieje. Po kolejnych kontrolach na wodzie, opisanych już przez Rafała, wachty wróciły do normalnego rozkładu. Dodam tylko, że poszukiwania ewentualnego uciekiniera z „raju” sięgnęły niemal dna, oczywiście jachtu. Jednakże solidność zalegającego tam łańcucha kotwicznego przekonała poszukujących, że pod nim nikt się raczej nie ukrył.
W nocy obudził mnie dziwny, jak na morzu dźwięk, pomyślałem, „co za kretyn zabrał budzik na jacht”, ale to nie był głos budzika, to był alarm do żagli.Stwierdziłem, że co prawda jestem w koi, ale mocno mnie uwiera w plecy sztormdeska, jakoś dziwnie się wszystko przechyliło. Przy pomocy rur biegnących pod pokładem a nad moją koją (3 piętro) obróciłem się na plecy i zwolniłem sztormdeskę z zaczepów. Gdy puściłem rury, byłem już na dole.Sztormiak, szelki, kalosze i można wychodzić. Z tymi kaloszami to były pewne problemy, prawie 20 par kaloszy znalazło się na stronie zawietrznej. Najlepiej zobrazował to następnego dnia Romek „wiesz jak zszedłem z koi na dół, to czułem się jak w sklepie z gumowcami i same lewe”.
Wystawiłem głowę z zejściówki, jacht leżał na prawej burcie, nieśliśmy wszystkie żagle, pokład dotykał wody a lewa burta była bardzo pod górkę. Nie było czasu na podziwianie stanu morza, bo koledzy już byli za mną na stopniach. Skok na nawietrzny sztormreling i po nim do bezana na swoje stanowisko manewrowe. Odknagowałem kontrafał gardy i zostałem z luźnym końcem w ręku a chciałem się tego trzymać. Gdy kolejna fala rzuciła jachtem, wylądowałem szczęśliwie na drablinkach ale za karę przysiadłem na nagelbanku. Jaka to przyjemność wiedzą tylko ci, którzy tego doświadczyli. Wiele warstw odzieży pozwoliło mi jednak wstać bez kołka w d… .
Wreszcie silniki, pracujące już od 15 minut, można było przełożyć na napęd (wcześniej groziło to ich zatarciem) a jacht poszedł bardziej do wiatru i wyprostował się na tyle, że można było rozpocząć refowanie. Bomy bezana a zwłaszcza grota powróciły z za burty nad pokład i przy pomocy różnych „sznurków” dało się je tam utrzymać.Dwa refy na bezanie poszły sprawnie (szczęśliwie wszystko było przećwiczone przy słabych wiatrach). Przeszliśmy teraz pomóc wachcie przy grocie, bo tam było trochę gorzej. Ale w końcu trzy wachty (20 ludzi) dały radę całkowicie zrzucić i unieruchomić grota.
Pozostał jeszcze do zrzucenia kliwer. Wtedy kapitan Zieliński zakomenderował „do kliwra na ochotnika”. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. Do tej pory wszystko wykonywałem automatycznie, jak na ćwiczeniach, no tyle, że w sztormie.Stojący obok Romek rozejrzał się, zaklął standardowo i dodał ”nikt się nie rwie, to moja wachta jest od sztaksli – trzeba iść”, no i poszedł.
Bukszpryt nurkował a my z pokładu, w okolicach grotmasztu fałem, kontrafałem i szotami pomagaliśmy w refowaniu. Gdy po kilku dniach spytałem go czy był na bukszprycie sam mówił, że siedział za nim jeszcze jeden, chyba student, ale nie wie który, bo go nie widział (może się jeszcze przyznać, to się nie przedawnia a ja mam tylko podejrzenia).
Kapitan po opanowaniu sytuacji zakomunikował, że przechyłomierz pokazał maksymalnie 52 ̊ i zakazał go zerować, bo jacht w swojej historii jeszcze nie miał takiego przechyłu a jak wrócimy to nam nie uwierzą. Potem trzy doby wiało 8-9-8 B i na foku, i zrefowanym bezanie sztormowaliśmy pomiędzy Lipawą a Gotlandią.
Kiedyś, któregoś z tych dni na porannej wachcie, przy słabej widoczności, zostałem wysłany jako oko na dziób, mój oficer wachtowy Konrad oznajmił, że w namiarze około „pierwszej” powinienem zobaczyć wysoki komin, to będzie Gotlandia i musimy zrobić zwrot.Nie byłem przekonany czy jedynie przy pomocy kompasu, logu (innych przyrządów nawigacyjnych nie stosowano) i wątpliwej poprawce na wiatr, da się tak precyzyjnie ustalić pozycję w panujących warunkach. Komin jednak tam był.
Pobyt na dziobie dostarczał jeszcze innych silnych wrażeń. Podczas gdy na rufie sytuacja wydawała się stabilna i było do wytrzymania, to dziób wyczyniał dziwne harce, zwłaszcza przy dynamicznym opadaniu w dolinę fali. Wydawało się, że przez chwilę zawisamy w nieważkości. Niestety żołądek odczuwał to podobnie i mało kto wytrzymywał ponad pół godziny. Szczęście, że wachty liczyły po 7 osób.
Potem wiatr zaczął siadać, zaczęliśmy stawiać żagle a kiedy ustał, to na silniczku spokojnie dopłynęliśmy do Gdańska.Już na zatoce, tak na wysokości Krynicy Morskiej konsternację wywołało silne światło z kierunku Gdańska, którego na podstawie posiadanego spisu świateł nie dało się zidentyfikować. Przywołany do pomocy kapitan po chwili zawyrokował, że to nowa latarnia w Nowym Porcie, bo właśnie mieli ją uruchomić, no i tak było.
Wszystkich uczestników tego rejsu, którym jeszcze serca biją pomimo upływu 30 lat pozdrawiam, a tych którzy już odeszli ciepło wspominam.Jurek